Depresja to emocjonalny roller coaster



Nie wiem co napisać. Za chwilę mijają 2 lata jak jestem na lekach i po zdiagnozowanej depresji, a ona ciągle mnie zaskakuje.

Pamiętam jak przed leczeniem, przed całą tą historią pt. "Świadoma depresja", czułam się źle, jak chciałam umrzeć, jak już nawet nie miałam sił zastanawiać się co jest nie tak. Pamiętam jak jeszcze wcześniej, jeszcze przez zjazdem totalnym - dużo piłam. Na imprezach, sama, z koleżaneczkami. Dużo, bardzo dużo. Prawie za każdym razem do odcinki.
Któregoś razu upiłam się tak, że ukradli mi plecak z portfelem, telefonem prywatnym i służbowym, bardzo ważną przepustkę służbową, pay passem ściągnęli mi z konta 500 zł. Spałam wtedy gdzieś w krzakach, byłam poobijana. Obudziłam się jeszcze pijana, poszłam na komisariat zgłosić kradzież, to mnie odesłali - śmierdziałam, byłam potargana, wczorajsza, zachlana, rozmazana. W takim najgorszym stanie widziało mnie kilkunastu znajomych.
To był moment który ściągnął mnie na dno totalne. W oczach innych byłam synonimem wódy, odcinki, frywolności. To nie byłam ja.

To było 7-ego lipca. Od tego dnia dotarło do mnie, że coś tu ku*wa jest nie tak, jak być powinno.

Mitingi, rozmowy, porady, książki, rekolekcje, grupy wsparcia, w końcu psychiatra i psychoterapia.
Jest. Mamy to. Po sześciu miesiącach intensywnych poszukiwań mam to! To depresja.

To moje leczenie trwa, czasami słyszę od znajomych, że może niedługo odstawię leki, bo chyba u mnie dobrze, bo poprawiłam się, bo zaczęłam znów żyć, bo dojrzała, mądra, inteligentna, świadoma.

Tak.

Będąc w leczeniu, pod stałą opieką lekarza psychiatry, będąc po przebytej (przerwanej) psychoterapii, nie masz gwarantu, że będzie ok. Nie masz gwarantu dobrego samopoczucia, chęci życia, sił.
Jak teraz pomyślę o tym, że miałabym żyć bez leków, to aż mną wzdryga. Raz odstawiłam leki. Na prawie 3 miesiące. Odstawiłam, bo myślałam, że już jest ok, bo czułam się dobrze, bo jak tydzień zapomniałam brać, to potem nic się nie działo.
Po trzech miesiącach, jakby ktoś uciął szablą line na której wisiałam nad jakąś najciemniejszą otchłanią bezkresnej rozpaczy.
Straciłam siły, ścięło mnie z nóg, wybuchła mi głowa. Całą moją energie skupiałam na tym, żeby NIKT nie zauważył, że coś jest nie tak. Wracałam do domu, padałam na łóżko i płakałam. Albo zasypiałam, bo już wszystkie łzy były wypłakane. Bolała mnie skóra, chciałam spać a nie mogłam, potem spałam i nie mogłam się obudzić.

Dałam radę poudawać tak chyba 1,5 miesiąca. Potem już nawet nie dałam rady powiedzieć za wiele, nawet, że wszystko ok. Poszłam do lekarza. Dostałam receptę.
Po miesiącu mój stan się ustabilizował. Od tamtej pory cały czas jestem na lekach. Na najwyższej dawce tego mojego (ale nie jest on jakiś potwornie mocny).
Czy to znaczy, że już czuje się dobrze? Nie.
Kilka miesięcy później mój kolega się zabił. Nie wytrzymał. Nie dał już rady.
Wiadomość o jego śmierci zabiła jakąś część mnie. Może zraniła. W tym samym czasie zdarzyła się jeszcze jedna bardzo trudna rzecz w moim otoczeniu i pozamiatane.
Odcięta od świata na jakiś czas. Znów to samo. Całe siły kumulowałam na tym, żeby wyglądało, że wszystko jest ok, wracałam do domu i padałam wycieńczona. Nawet nie wiem jak ten czas minął. Taka moja depresyjna amnezja.

Później udało mi się to naprawić. Wróciłam do normalnego trybu, żyłam normalnie. Żartowałam śmiałam się, pracowałam na pełnych obrotach, oglądałam filmy, słuchałam muzyki, jadłam pyszne rzeczy.
W weekend miałam iść na wesele znajomych. Trochę przeziębienie mnie ścięło w tygodniu i nie za bardzo miałam siły na szykowanie się. Nadeszła ta sobota, wstałam, spojrzałam na mój pokój, który wyglądał jak melina bezdomniaków. Usiadłam na podłodze i się rozpłakałam. Nie dałam rady nic. Patrzyłam na ten bałagan i myślałam tylko o tym jak bardzo jestem beznadziejna. Jak bardzo nie daje z siebie wszystkiego, jak bardzo nawalam. To kolejna impreza/wyjazd z przyjaciółmi, na którym nie będę. Bo znów nie dałam rady.

Pierwszy raz nie wykręcałam się pracą ani niczym. Wyszłam do nich w najgorszym stanie w jakim byłam, zostawiłam otwarty pokój i zaryczana przyznałam, że nie mam sił.
Resztę soboty spałam.
Czułam się fatalnie, ale jednocześnie byłam szczęśliwa, że stanęłam przed nimi taka jaka jestem. Nic nie ukrywałam. Miałam potem czas, żeby się źle czuć.

Przez te dwa lata miałam kilka takich mocnych zjazdów. Czasami są mniejsze, kilkudniowe, ale ich nie liczę, wiem, że trzeba przeczekać, dać sobie czas. Te mocne czasami wysysają ze mnie wszystkie siły, czasami myślę, że już sobie nie poradzę. Zawsze sobie radzę.

Jak wygląda moja codzienność kiedy nie mam zjazdu? Normalnie. Żyję, cieszę się rzeczami, wrócił mi licealny entuzjazm. Rozumiem ludzi, rozmawiam świadomie, poruszam trudne tematy, nie boje się, nie kłamię, mówię prawdę nawet tą najgorszą, nie mam żalu, nienawiści, mam dużo zrozumienia, zachwyca mnie świadomość.

Depresja jest bardzo bolesnym dla mnie doświadczeniem, ale jestem za nią wdzięczna. Dzięki niej jestem silniejsza, mądrzejsza, jestem świadoma siebie, rozumiem moje ciało, mojego ducha. Wiem jak sobie pomóc. Dzięki depresji zbliżyłam się do Boga.

Ta relacja z Nim kształtowała się przez kilka lat. Jestem wdzięczna, że o nią walczyłam. Teraz mam takie doświadczenie, że jak łapie mnie zjazd, przystępuję do Komunii Św., przy niepokojach modlę się Liturgią Godzin, albo różańcem. To mnie uspokaja, przytula, głaszcze po głowie, dodaje sił.

Ostatnio rozmawiałam z moim przyjacielem i powiedział, że bardzo się zmieniłam, że nawet ładniej wyglądam, że widać tę siłę. Powiedział, że zastanawia się co by było, jakbym była niewierząca.
Powiedziałam, że zabiłabym się.
Wiem, że by tak było, ponieważ nie raz modlę się o śmierć. Potem mówię Bogu, że jak sobie chce żebym żyła, to ok, ale oddaję wszystko Jemu.
Wziął mnie do siebie, przytulił, zaopiekował się.

Nie wiem czym służy moja choroba, może mi samej? Wiem, że gdyby nie ona, długo bym siebie nie poznała.

Wiem, że tekstami o Bogu możecie uznać mnie za wariatkę... Cóż. Jestem na lekach, mam zaburzenia psychiczne no to chyba ewidentnie jestem wariatką :)
Ale JESTEM. A bez Boga był by tylko nagrobek.

Każdy ma inne doświadczenia. Ja nie poradziłabym sobie bez Boga, leków, przyjaciół i siebie.

Nie wiem czy ten wylew słów coś wniesie do Waszego życia, nawet nie wiem co miałby wnieść. Nie bój się. I trzymaj się prawdy.

FB: https://www.facebook.com/pokoleniedepresja/

Komentarze